W
ten wtorkowy wieczór Victoire samotnie przemierzała korytarze
Hogwartu. Postanowiła wykorzystać chwilę, gdy jej przyjaciółki
były zajęte swoimi sprawami, by pobyć trochę sama, przemyśleć
sobie ostatnie wydarzenia. Spacer jej w tym bardzo pomagał. W tym
czasie Julie zaszyła się z książkami w bibliotece, natomiast
Cassię męczył ból głowy, zatem poszła do dormitorium się
położyć.
Przechodziła
właśnie obok sali od eliksirów myśląc o , gdy usłyszała
znienawidzony zarówno przez nią, jak i resztę Gryfonów głos:
-
Weasley, nie sądzisz, że zapuszczasz się trochę za daleko?
Odwróciła
się. W jej stronę szło dwóch chłopaków. Oboje byli wyżsi od
niej i raczej mocnej budowy. Pierwszy z nich, ten który ją
zaczepił, był to Vincent Parkinson, godny zastępca Dracona
Malfoya. Drugim był Alexander Flint, którego można było nazwać
cieniem Parkinsona, gdyż wiecznie znajdował się za nim. Co dziwne
w tym momencie brakowało trzeciego – Guntera Higgsa z trójki
najmniej lubianych Ślizgonów w szkole. Głównym zajęciem tej
trójki było gnębienie młodszych, słabszych od nich uczniów. W
chwili, w której Victoire ich zobaczyła, już wiedziała, że będą
kłopoty.
-
Co tu robi taka zdrajczyni krwi jak ty? - kontynuował Parkinson. Nie
ma jak stare i już nieaktualne uprzedzenia. Obecnie Weasleyowie
byli jedną z najbardziej szanowanych rodzin wśród czarodziejów,
ale jak widać co niektórzy ciągle nie mogli się z tym pogodzić.
Możliwe, że teraz nawet jeszcze bardziej kuło ich to w oczy.
-
Wydaje mi się, że ten korytarz nie należy do was i mam takie samo
prawo tu przebywać jak i wy. - uniosła dumnie głowę. Nie da się
zastraszyć. Jest Gryfonką i nie będzie bać się dwójki
niedorozwiniętych Ślizgonów.
-
Tacy zdrajcy jak ty nie powinni mieć tu wstępu. - Parkinson
wyciągnął różdżkę. Tego właśnie Victoire się spodziewała:
-
I co? Pewnie walniesz mnie teraz jakimś zaklęciem, za to, że twoim
zdaniem weszłam na niewłaściwy korytarz? Super, już się boję. -
szydziła z nich, mimo że w środku cała się trzęsła, wiedziała
jednak, że nie może okazać słabości.
-
Furnunculus! - nie ma jak prowokować Ślizgona, a zawsze wszyscy
twierdzili, że to Gryfonów łatwo sprowokować, jak widać nie
tylko ich.
-
Protego! - sprawnie odbiła zaklęcie, na twarzy jej przeciwnika
zaczęły się pojawiać białe bąble. W sumie jakby miała szansę
bardzo łatwo by go pokonała, cały czas po prostu odbijając jego
zaklęcia, ale nie było jej to dane, gdyż w tym momencie rozległ
się nowy głos:
-
Co się tutaj dzieje? - podszedł do nich chłopak mniej więcej
wzrostu Victoire o krótko ściętych ciemnoblond włosach i
brązowych oczach, barwy orzechów. Miał na sobie hogwardzki
mundurek w barwach Slytherinu. Weasley w myślach stwierdziła, że
teraz to ma już naprawdę przechlapane. Z dwoma Ślizgonami może
jeszcze dałaby sobie radę, ale z trzema to już raczej nie było
możliwe. - Coś się stało Vince?
-
Ta mała zdrajczyni krwi zaatakowała mnie. - odparł zapytany
Ślizgon, mimo bąbli uśmiechając się szyderczo, nowo przybyły
zmierzył ją oceniającym spojrzeniem.
-
Ona? Nie gadaj... Nie wygląda mi na taką. Ale wiesz... chyba
powinieneś iść z tym do Skrzydła. - skierował wzrok ku Flintowi.
- A ty czemu od razu nie zaprowadziłeś go tam?
-
Yyyy... - Flint bardzo rzadko kiedy potrafił wypowiedzieć jakieś
sensowne zdanie.
-
Idźcie lepiej, to naprawdę wygląda paskudnie. Ja się nią zajmę.
-
Spoko Bletchley. - Parkinson uśmiechnął się nieprzyjemnie i razem
z Flintem poczłapał do Skrzydła Szpitalnego.
-
Nic ci się nie stało? - kiedy tylko tamta dwójka zniknęła za
zakrętem, odezwał się chłopak do Victoire. Ku jej zdumieniu
wydawał się naprawdę zatroskany.
-
Nie, jest okej. - odparła cały czas w szoku. - Na szczęście
odbiłam jego zaklęcie.
-
To dobrze. - uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę. - John
Bletchley. Przyjaciele mówią do mnie Jo.
-
Victoire Weasley. - musiała przyznać, że była coraz bardziej
zdziwiona. Nie spodziewała się takiego zachowania po Ślizgonie,
niemniej podała mu rękę.
-
Masz zdziwienie wypisane na twarzy. - zaśmiał się chłopak. -
Odprowadzę cię do waszej Wieży.
-
Zrozum, że z tego co pamiętam ratowanie Gryfonek z opresji raczej
nie jest w stylu Ślizgonów. - zmrużyła oczy patrząc na niego
badawczo.
-
Wiesz, z tego co ja wiem to znalazłoby się więcej Ślizgonów,
którzy by z chęcią uratowali taką piękną Gryfonkę. - cały
czas śmiejąc się, mrugnął do niej.
-
Czy ty próbujesz mnie podrywać Ślizgonie? - podłapała jego
żartobliwy ton.
-
Możliwe. - spoważniał. - Chodź już lepiej, zbliża się cisza
nocna, a wolałbym wrócić zanim dostanę szlaban.
-
Naprawdę nie musisz mnie odprowadzać, znam przecież drogę.
-
Mimo wszystko nalegam. - i zaczął iść w kierunku schodów
prowadzących na górę. - Idziesz, czy nie?
-
Idę, idę. - mruknęła zanim poszła w jego ślady. - To opowiedz
mi jak to jest z tymi Ślizgonami.
-
Często zapomina się o tym, że bycie wrednym, nieuczciwym,
dokuczanie słabszym to nie są rzeczy, które dotyczą każdego
Ślizgona. Szczególnie wam, Gryfonom, wydaje się oczywiste, że
uczeń Domu Węża równa się zło. A to nieprawda. Głównymi
cechami, które determinują przydział do naszego domu jest spryt i
radzenie sobie w ciężkich sytuacjach. Może i czasami ambicja nas
ponosi, całe to pragnienie wyższości, ale mimo wszystko za swoich
gotowi jesteśmy oddać życie. - mówił jej wspinając się po
schodach na górę.
-
W sumie to jak tak mówisz, to wydaje mi się, że masz sporo racji.
Często patrzymy na innych przez pryzmat domu, do którego należą i
na to co mówią o nim utarte stereotypy. A przecież nawet ostatnia
wojna pokazała, że nie każdy Ślizgon jest zły i nie każdy
Gryfon dobry. - odparła.
-
Masz na myśli Snape'a i Pettigrew? Znam tą historię. - pokiwał
głową.
-
Oni są doskonałym przykładem.
Doszli
pod portret Grubej Damy. Jako, że była już późna godzina nie
spotkali nikogo po drodze, ani teraz, gdy stali przed portretem
nikogo nie było na korytarzu. Victoire była pewna, że gdyby ktoś
ich mijał, nieźle by się zdziwił z tak przyjaznej pogawędki
uczniów z nienawidzących siebie Domów.
-
Może miałabyś ochotę wybrać się kiedyś do Hogsmeade? -
zaproponował chłopak. - Przedstawiłbym ci innych nie takich złych
Ślizgonów.
-
Może kiedyś. - uśmiechnęła się delikatnie. - Dzięki za ratunek
i odprowadzenie.
-
Nie ma sprawy. - odpowiedział John i dziewczyna zniknęła za
portretem.
swietny blog. pisz dalej !
OdpowiedzUsuń